poniedziałek, 17 października 2011

Praska dygresja

Początek października w Pradze uraczył nas pięknym słońcem i temperaturami powyżej 25*C. Wisienką na torcie były wieczory z przełomu lipca i sierpnia. Już nie gorące i duszne, ale jeszcze ciągle ciepłe.


Życzyłbym Warszawie, żeby była taka jak Praga. I nie chodzi tutaj o pogodę ani nawet o ukształtowanie terenu.


Jest w tym mieście coś niezwykłego. Piękne wnętrza i architektura na każdym kroku.


Klimatyczne miejsca jak moja ulubiona Cafe Slavia, której drzwi działają jak wehikuł czasu przenosząc gości w lata dwudzieste ubiegłego wieku.


I jeśli tylko nie przytaszczysz ze sobą swojego i-ogryzka i dasz sobie czas na rozkoszowanie się wyśmienitą kawą i pysznym ciastem


i rozmową z nieznajomym fotografem


z pewnością zapomnisz o rzeczywistości czekającej za oknem


Praga leży mniej więcej w połowie drogi między Kijowem a Paryżem. I jest coś w tym, że łączy wschód z zachodem (lub odwrotnie). Jest piękna a zarazem swojska. Gdyby tylko wymienić ludzi na tych nie obarczonych notoryczną słowiańską melancholią której przysparza nam najwidoczniej podróżowanie środkami komunikacji miejskiej to byłoby to świetne miejsce do pomieszkania przez czas jakiś.


Jeśli dodamy do tego świetne jedzenie



i ofertę kulturalną na wysokim poziomie



…chce się wracać.

sobota, 1 października 2011

Sypiając z Irvingiem Pennem

Pobudzony pierwszymi poważnymi zajęciami w studio postanowiłem wykraść z zasobów naszego "photohouse'u" piękny, gruby album Irvinga Penna - "En Passant". Spędziłem nad nim pół nocy.

Następne przedpołudnie zaowocowało pierwszą rolką. Po skopiowaniu na matowy barycik prezentuje się znakomicie. I są szczegóły w światłach i cianiach i mięsista czerń i piękna biel. Tylko, że w żaden sposób nie mogę wam pokazać o co mi chodzi, bo skan jaki jest każdy widzi. Wszelkie kwestie cyfrowe są tutaj traktowane po macoszemu, co wcale mi nie przeszkadza. Dla zainteresowanych zdjęcie do wglądu po powrocie.

wtorek, 20 września 2011

Wade In The Water

Wiem, wiem. Dawno mnie nie było a ponieważ się upominacie to wznawiam swoją aktywność. Ostatnio jestem mocno zapracowany, ale wróćmy do tej szczytnej tradycji dzielenie się z Wami moimi spostrzeżeniami i przeżyciami.

Na początek coś do posłuchania...



Gaba z dwóch powodów. Lubię ją i trafiłem na nią dzisiaj na mojej playliście. A drugim powodem jest to, że moi drodzy nauczyciele muzyki odkryli mój głęboko skrywany talent wokalny. I tak w związku z poszerzeniem naszego repertuaru zostałem zdegradowany/awansowany z perkusji na wokalistę. A teraz śpiewamy sobie to:



A dodatkowo dzisiejszego wieczora w ciemni odniosłem spektakularny na skalę osobistą sukces. Po kilku dniach pracy, prób i niepowodzeń nadszarpując swoją cierpliwość, której jak wiadomo i tak nie mam zbyt wiele udało mi się spłodzić udane powiększenie. Wreszcie! Przyczyna sukcesu mimo, że jest mi znana nadal pozostaje zagadkowa i nielogiczna, ale już jutro pomęczę o odpowiedź mądrzejszych od siebie.

Już za chwilę środa. Mój ulubiony dzień. Calutki poświęcony fotografii.

Żeby zadośćuczynić Wam moją długą nieobecność chciałbym Wam przedstawić jednego z moich kolegów:



Czyli nic nowego - całe życie z wariatami :-). I to by było na tyle dzisiaj.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Nie było mnie...

Nie było mnie przez kilka dni. Kiedy wróciłem, to Was nie było… to znaczy nie było internetu w szkole.
Dla tych którzy zaczęli się już niepokoić mam dobre informacje. Kolejna porcja nowin pojawi się niebawem. Tymczasem wiadomość prosto z frontu. Wykluł się nowy talent – rysownik prymitywista:


wtorek, 23 sierpnia 2011

Pierwszy dzień w szkole

Pamiętacie swój pierwszy dzień w szkole? Którejkolwiek? Mi nie przypomina się nic spektakularnego. Podobnie było tutaj. Może dlatego, że jesteśmy tu już od tygodnia i intensywnie przez ten czas się integrowaliśmy.
Ale wracając do meritum sprawy. Jesteśmy przecież w szkole a za mną dwa pierwsze dni. Zajęcia mają charakter warsztatu mistrzowskiego. Do każdego przedmiotu przyporządkowany jest jeden bądź kilku wykładowców. W przypadku fotografii głównym prowadzącym jest Emil Schild a jego pomocnikiem od tego semestru jest pan z wąsami wyglądającymi jakby przybył z polskiego zaścianka szlacheckiego.

Pierwsze zajęcia zajęły nam przedpołudnie. Omówiliśmy sprawy organizacyjne. Każdy też powiedział parę słów o sobie. Czyli zupełnie nic nadzwyczajnego. Jest nas 12 osób, w tym 4 obcokrajowców. Ogromnym plusem jak się później okazało jest to, że zajęcia są prowadzone po angielsku – no po prostu wszystko można zrozumieć. Jeśli nie licząc przerwy na kawę i przeniesienia się na świeże powietrze do przesiedzieliśmy te 3 godziny do obiadu.

Tutaj pozwolę sobie przerwać narrację, bo obiad wart jest dygresji. Kiedy usłyszałem, że dostaniemy „kartoflankę” – bo tak właśnie to brzmi w wolnym przekładzie to mina mi zrzedła. Ale proszę państwa… co to była za kartoflanka…


…bazę dania stanowił krem z ziemniaków. Jako taki danie jarskie. A dalej hulaj dusza… dodatki według uznania. Boczek, kurczak i grzanki sprawiły, że jest to jedna z lepszych rzeczy jakie tutaj jadłem.

Po południu drugi przedmiot do którego obrania zostaliśmy zobligowani. Mogłem wybierać spośród krawiectwa i mody, wiedzy o świecie, mediów, języka duńskiego, stroytelling i tajemniczo brzmiącego „warsztatu obrazu”. Pomyślałem, że poszerzenie horyzontów o inne sztuki wizualne może przynieść mi więcej radości. I tak po południu udałem się w stronę pracowni sztuk wszelkich na zajęcia z warsztatu obrazu.
I tutaj pojawił się mój pierwszy problem. Jestem jedynym obcokrajowcem, a pani profesor mówienie po angielsku nie przychodzi z łatwością. Więc pozostało mi uśmiechać się i zadowolić zdawkowym tłumaczeniem serwowanym mi przez mojego współlokatora. Na szczęście teoretyczne „bla, bla, bla” nie trwało długo i już po chwili na stole pojawiły się bloki z gliną. Oczywiście nastąpił też instruktarz… w języku przeciwnika.
Nie zniechęcony postanowiłem ulepić sobie kubek. No bo przecież co to za filozofia sprawić sobie własnoręcznie kubek… od razu przypomniało mi się dzieciństwo, zabawy w błotku, budowanie zamków z piasku na plaży. O wspaniałe czasu ZPTów w podstawówce! Okazuje się, że zdolności manualne to kolejna rzecz którą zatraca się z wiekiem jeśli się jej nie ćwiczy. W każdym bądź razie kubek nie powstał, glina zaczęła wysychać. Ale zawziąłem się i cisnąć swoją kreatywność dałem porwać się medium:


Niestety przyszły pierwsze objawy przeziębienia, więc po kolacji zaordynowałem sobie polopirynę, braci Marx i ciepłą kołdrę:



Poranek nie przyniósł drastycznej poprawy samopoczucia a do tego odezwały się jeszcze nerki. Zmożony zalecaną jednorazową dawką Ketonalu padłem w objęcia Morfeusza, pozostając w nich do obiadu. Brak apatytu pozwolił mi zrezygnować z jedzenia i pobyczyć się jeszcze trochę, choć już czułem się znacznie lepiej.

Może przeleżenia całego dnia byłoby najlepszym pomysłem, ale nie mogłem sobie darować mojej pierwszej lekcji muzyki. Tak! Zapisałem się na muzykę jako dobrowolny dodatkowy przedmiot. Pewnie niektórym zwierzałem się, że chciałbym nauczyć się grać na perkusji…
Przez całą swoją edukację muzyczną trwającą kilka lat w szkole podstawowej najbliżej byłem pianina… tzn. miałem okazję zobaczyć je z bliska – broń boże nie dopytać! A tutaj, moje marzenie spełniło się już pierwszego dnia. Zagraliśmy, choć może „zagraliśmy” do duże słowo, ten kawałek:



Gitara elektryczna, gitara elektroklasyczna, dwa basy, dwóch wokalistów, pianino, conga and lejdis end dżentemens for the very first time, na perkusji: Daniel Wymoczył! Mam totalną zajawkę. Czy sąsiad na dole nie ma czasem perkusji w mieszkaniu? :-D


niedziela, 21 sierpnia 2011

Cudowne lata


Mija pierwszy tydzień mojej obecności tutaj. W piątek spotkała mnie kolejna przyjemna sytuacja. Pani w sklepie poprosiła mnie o ID. Już nie pamiętam kiedy wydarzyło się to po raz ostatni dlatego uważam to za fakt warty odnotowania szczególnie, że alkohol można tutaj legalnie nabyć od 16 roku życia. Niech stanie się to przyczynkiem do pierwszej analizy antropologicznej szkolnej społeczności.
Średnia wieku uczniów oscyluje w dolnej granicy 20tki. Najmłodsze osoby mają po 18 lat. Najstarsza jest około 40tki. Tych powyżej 30tki można by policzyć na palcach jednej ręki. Moja „kategoria wiekowa” to samotna wyspa. Mimo, że sporo z tych młodych ludzi jest nad wyraz dojrzałych to sami rozumiecie jak czasami mogę się czuć.
Nie ma tego… no ale nie nazywajmy tego „złym” co by na dobre nie wyszło. W sposób naturalny to środowisko wpływa na mnie. Myślę, że działa jako antidotum na moje „spierniczenie”, które zacząłem ostatnio odczuwać. Już na pierwszej imprezie pląsałem na parkiecie do 4 nad ranem co już dawno mi się nie zdarzyło. I mówię zarówno o pląsaniu i późnej porze.

Jest beztrosko. „Cudowne lata” przeniesione w realia początku XXI wieku.

piątek, 19 sierpnia 2011

We don't need no education

Integracja trwa w najlepsze. Zaczynają tworzyć się i zacieśniać pierwsze grupy. Głównie etniczne ale są też kółka zainteresowań najsilniej reprezentowane przez muzyków, którzy od pierwszego dnia zamykają się w swoich studiach i zasuwają tak ostre kawałki, że sufity się trzęsą. Dojechała grupka ludzi z Grenlandii – trzymają się razem a co gorsza z boku. Podobnie zresztą jest z azjatami reprezentowanymi przez wspomniany już Afganistan, Iran, Chiny i może nawet coś więcej. Najlepszy kontakt jest z osobami nie-duńskojęzycznymi – nie trzeba ich namawiać do zaprzestania mówienia tym nijak nie dającym się zrozumieć bełkotem. Dzień staje się dla nas coraz dłuższy a noc coraz krótsza.

Jesteśmy w trakcie tygodnia rozruchowego, który rozpoczął się w poniedziałek. Po śniadaniu, które serwowane jest tutaj miedzy 7:30 a 8:15 pierwsze spotkanie organizacyjne poświecone... zasadom jasnej komunikacji. Po chrześcijańsku jest ich dziesięć i dostałem nawet drukowaną wersję w języku powszechnie uznawanym za zrozumiały.


Jeszcze przed obiadem czekała nas wycieczka krajoznawcza po miasteczku. I w tym aspekcie Duńczycy wykazali się inwencją.
Wyruszamy w kilku osobowej grupie. Na początek dostajemy kartkę z czterema zdjęciami opatrzonymi strzałkami, które wskazują nam kierunek marszu. Instrukcje kończą się pod małym kościółkiem gdzie czeka na nas Lene. Jest jednym z nauczycieli w szkole a jednocześnie a w zasadzie przede wszystkim pełni funkcję „proboszcza”. W kilku słowach opowiada o miejscu do którego dotarliśmy i wręcza nam kolejny zestaw wskazówek. Idziemy dalej. Mijamy opuszczony hotel (jedyny w miasteczku), stację kolejową i robimy małe kółko żeby zapoznać się z lokalizacją dwóch sąsiadujących ze sobą największych w miasteczku marketów… przerwijcie mi kiedy zacznę przynudzać… w ten sposób docieramy pod sklep w którym możemy kupić wszystko od znaczków pocztowych po włóczkę (swoją drogą ta włóczka to ciekawa sprawa, jej spory wybór jest dostępny również w markecie). Tam czeka już na nas nauczycielka duńskiego i kieruje nas w stronę przychodni. Po drodze mijamy sławny w pewnych kręgach sklep Czerwonego Krzyża, kościół i miejska bibliotekę. Spod przychodni zostajemy zawróceni i skierowani z powrotem do biblioteki, która sama w sobie jest tutaj ciekawym miejscem wartym oddzielnego wpisu. Spod biblioteki idziemy do lokalnego centrum sportowego. Nowoczesny budynek z siłownią i innymi atrakcjami, bo sport żadnemu Duńczykowi straszny nie jest. Jako uczniowie szkoły mamy wstęp na siłownię. Stamtąd wracamy już do szkoły skrótem "przez krzaki".

Co prawda przed obiadem mieliśmy mięć jeszcze pogadankę o idei Hojskole. Ale okazało się, że trochę za długo się włóczyliśmy po miasteczku więc ten punkt programu zostaje przesunięty w bliżej nie określoną przyszłość.

Po obiedzie rozpoczęła się prezentacja przedmiotów. Wybór jest spory. Dwa najpopularniejsze to fotografia i muzyka, jest jeszcze reportaż fotograficzny, design i moda, przeróżne sztuki wizualne, że wymienię tylko malarstwo, rzeźbę i jubilerstwo oraz specjalnie dla masochistów język duński. Każdy z pedagogów miał swoje 5 minut, żeby „sprzedać” prowadzone przez siebie zajęcia. Ja decyzję podjąłem już dawno choć tutaj wszystko prezentuje się również apetycznie jak moja fotografia.

Zapowiada się, że szkoła ta spełnia moje wyobrażenie o tym jak edukacja wyglądać powinna. Więc na pohybel tradycyjnemu szkolnictwu kilka kadrów z mojego ulubionego filmu muzycznego:


środa, 17 sierpnia 2011

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Pierwsza wieczerza

Ktoś mi powiedział, że ktoś mu powiedział, że żeby zaaklimatyzować się w nowym miejscu, położonym szmat drogi od domu wystarczą dwa miesiące. Mi wystarczyły dwa dni. Obywatelka Cz. przypisuje to umiejętności tworzenia przez Duńczyków "miłej atmosfery". Zastanawia mnie tylko czemu sama umieściła ten zwrot w cudzysłowie. Faktycznie jest tak, że kadra dydaktyczna i administracyjna i techniczna jest potwornie sympatyczna i do rany przyłóż.

Wróćmy do opowieści.

Do szkoły dotarłem wczoraj, w niedzielne przedpołudnie. Docieranie trwało nieprzerwanie 26 godzin zegarowych. Kiedy wysiadłem z pociągu na peronie powitał mnie sympatyczny imiennik von Triera, pomógł mi z bagażami i poprowadził do stojącej przed budynkiem dworca… limuzyny. Leciwy już Lincoln i tak zrobił na mnie ogromne wrażenie. W dzieciństwie bawiłem się modelem takiego auta marząc, żeby zostać kiedyś takim przewieziony. Wspominam o tym bo to kolejny dowód na to, że marzenia się spełniają, wystarczy tylko chcieć.

Po powitaniu przez panią dyrektor i wice dyrektora na progu szkoły zostałem zakwaterowany w schludnym dwuosobowym pokoiku z łazienką wielkości mojej garderoby w warszawie. Ale o tym jak mieszka się w Danii kiedy indziej.
Tego dnia byłem pierwsza osobą która przyjechała do szkoły a ci którzy przybyli wcześniej gdzieś się rozpierzchli. Nie było w zasadzie do kogo gęby otworzyć, wiec zdecydowałem się na pieszą wycieczkę po okolicy. A sama okolica warta jest niejednego wpisu, więc o niej również kiedy indziej.

Wróćmy do szkoły. Pierwszym oficjalnym punktem programu była wspólna kolacja. Szwedzki stół. Mam jasną zasadę odnośnie jedzenia w podróży: spróbować jak najwięcej się da, szczególnie lokalnych potraw. Choćby miał to być przysmak ze stoków Pamiru który miałem okazję skosztować w Tadżykistanie, którego bazę stanowi twaróg wcześniej leżący w plastikowej misce, poza jakimkolwiek urządzeniem chłodniczym, w upale na bazarze przez nieokreśloną liczbę dni, zapakowany następnie brudnymi rękoma do reklamówki… co stało się później pominę, ale nie sądziłem, że władza faraona rozpościera się na Azję Centralną.
Ale wróćmy do mojej pierwszej duńskiej kolacji…


wiecie, że mam taką zasadę, że chipsów nie jadam. Omijam je z daleka. Ale czułem się w obowiązku dodać je do mojego zestawu kolacyjnego. Sami rozumiecie. Trzeba mieć w życiu jakieś zasady. A czasami wybierać wśród nich.

Po kolacji pierwsza prezentacja kadry dydaktycznej - w kilku słowach oraz uczniów - z imienia. Pierwsze kwestie organizacyjne a później integracja do późnych godzin wieczornych.

Ten semestr to spęd ludzi z całego świata. Najliczniejsza jest oczywiście reprezentacja gospodarzy. Jest też trzech chłopaków z Afganistanu w tym jeden bardzo otwarty i towarzyski niestety jego angielski pozostawia sporo do życzenia a mój perski do modlitw. Jest chłopak z Chin ale zdaje się, że już znaturalizowany, bo słyszałem z jego ust duński język. Dziewczyna z Ghany, reprezentowana jest Wenezuela i Meksyk, Słowenia, Węgry, Litwa… a ja poznałem dopiero 20 osób.

Sama szkoła mieści się w okazałym, jak na lokalne warunki budynku z rozmaitymi przyległościami. A cały kampus prezentuje się następująco:


To tyle na dzisiaj. Zastanawiałem się nad piosenką na dobranoc. A może by tak pociągnąć dobrą passę... akurat dzisiaj to sobie podśpiewywaliśmy:

niedziela, 14 sierpnia 2011

All my loving


Rok temu siedząc na lotnisku w Moskwie zastanawiałem się kiedy tak naprawdę zaczynają się moje podróże. Porzuciłem tę myśl bo zaduch w terminalu był okrutny i dalsze filozofowanie groziłoby przegrzaniem organizmu.

Myśl powróciła z kolejną dużą podróżą. Kiedy więc ona się rozpoczęła? Czy w momencie kiedy obywatelka Cz. podstępem spowodowała, że pomyślałem: "Fajnie by było się tu wybrać"? A może kiedy bezmyślnie wypełniałem wniosek o stypendium nie wierząc za bardzo, że je dostanę? A może kiedy je dostałem? A może kiedy wytaszczyłem walizę za próg? A może... a może też nie?
Tym razem ekscytację i lekkie podniecenie zgodne z moją osobistą definicją podróżowania poczułem w 25 godzinie po wyruszeniu z Warszawy. Jechałem już wtedy sam jeden przez północną Jutlandię. Wypytałem kierowcę o wszystko co potrzebowałem wiedzieć na początek. On też już chyba powiedział mi wszystko co chciał dodać od siebie. Milczeliśmy. Ja rozkoszowałem się przejażdżka zapominając o dwóch walizach i dwóch plecach, które za chwilę będę musiał taszczyć.
Wreszcie czułem, że podróżuję. Wtedy poczułem też, że droga lądowa była dobrym wyborem. Męczącym ale jak najbardziej słusznym w moim wypadku. Nie spieszyło mi się a latanie samolotem odbiera mi poczucie bycia w podróży. Duszny poradziecki wagon sypialny bez klimatyzacji, kiedy z nieba leje się 50 stopniowy żar. Rozklekotana Nexia gnająca bezdrożami Uzbekistanu spod granicy Afgańskiej do stolicy - Taszkentu. Takie chwile sprawiają, że czuję życie wszystkimi zmysłami.

Ale dość już filozofowania... tak chciałem zagaić bloga a zacząłem wypisywać pierdoły. W każdym bądź razie już jestem. Mam się dobrze a jeszcze lepiej się zapowiada. Bo czy potraficie mi wskazać drugą taką szkołę, gdzie pani z dziekanatu wysyła po was na dworzec limuzynę...


...a pani dyrektor rozpościera przed wami czerwony dywan?


Tyle tytułem wstępu. Już wkrótce pierwsze wrażenia z ziem królowej Małgorzaty. A na dobranoc jeszcze krótka piosenka dla Was:



Zresztą polecam cały film. Dobranoc!