poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Pierwsza wieczerza

Ktoś mi powiedział, że ktoś mu powiedział, że żeby zaaklimatyzować się w nowym miejscu, położonym szmat drogi od domu wystarczą dwa miesiące. Mi wystarczyły dwa dni. Obywatelka Cz. przypisuje to umiejętności tworzenia przez Duńczyków "miłej atmosfery". Zastanawia mnie tylko czemu sama umieściła ten zwrot w cudzysłowie. Faktycznie jest tak, że kadra dydaktyczna i administracyjna i techniczna jest potwornie sympatyczna i do rany przyłóż.

Wróćmy do opowieści.

Do szkoły dotarłem wczoraj, w niedzielne przedpołudnie. Docieranie trwało nieprzerwanie 26 godzin zegarowych. Kiedy wysiadłem z pociągu na peronie powitał mnie sympatyczny imiennik von Triera, pomógł mi z bagażami i poprowadził do stojącej przed budynkiem dworca… limuzyny. Leciwy już Lincoln i tak zrobił na mnie ogromne wrażenie. W dzieciństwie bawiłem się modelem takiego auta marząc, żeby zostać kiedyś takim przewieziony. Wspominam o tym bo to kolejny dowód na to, że marzenia się spełniają, wystarczy tylko chcieć.

Po powitaniu przez panią dyrektor i wice dyrektora na progu szkoły zostałem zakwaterowany w schludnym dwuosobowym pokoiku z łazienką wielkości mojej garderoby w warszawie. Ale o tym jak mieszka się w Danii kiedy indziej.
Tego dnia byłem pierwsza osobą która przyjechała do szkoły a ci którzy przybyli wcześniej gdzieś się rozpierzchli. Nie było w zasadzie do kogo gęby otworzyć, wiec zdecydowałem się na pieszą wycieczkę po okolicy. A sama okolica warta jest niejednego wpisu, więc o niej również kiedy indziej.

Wróćmy do szkoły. Pierwszym oficjalnym punktem programu była wspólna kolacja. Szwedzki stół. Mam jasną zasadę odnośnie jedzenia w podróży: spróbować jak najwięcej się da, szczególnie lokalnych potraw. Choćby miał to być przysmak ze stoków Pamiru który miałem okazję skosztować w Tadżykistanie, którego bazę stanowi twaróg wcześniej leżący w plastikowej misce, poza jakimkolwiek urządzeniem chłodniczym, w upale na bazarze przez nieokreśloną liczbę dni, zapakowany następnie brudnymi rękoma do reklamówki… co stało się później pominę, ale nie sądziłem, że władza faraona rozpościera się na Azję Centralną.
Ale wróćmy do mojej pierwszej duńskiej kolacji…


wiecie, że mam taką zasadę, że chipsów nie jadam. Omijam je z daleka. Ale czułem się w obowiązku dodać je do mojego zestawu kolacyjnego. Sami rozumiecie. Trzeba mieć w życiu jakieś zasady. A czasami wybierać wśród nich.

Po kolacji pierwsza prezentacja kadry dydaktycznej - w kilku słowach oraz uczniów - z imienia. Pierwsze kwestie organizacyjne a później integracja do późnych godzin wieczornych.

Ten semestr to spęd ludzi z całego świata. Najliczniejsza jest oczywiście reprezentacja gospodarzy. Jest też trzech chłopaków z Afganistanu w tym jeden bardzo otwarty i towarzyski niestety jego angielski pozostawia sporo do życzenia a mój perski do modlitw. Jest chłopak z Chin ale zdaje się, że już znaturalizowany, bo słyszałem z jego ust duński język. Dziewczyna z Ghany, reprezentowana jest Wenezuela i Meksyk, Słowenia, Węgry, Litwa… a ja poznałem dopiero 20 osób.

Sama szkoła mieści się w okazałym, jak na lokalne warunki budynku z rozmaitymi przyległościami. A cały kampus prezentuje się następująco:


To tyle na dzisiaj. Zastanawiałem się nad piosenką na dobranoc. A może by tak pociągnąć dobrą passę... akurat dzisiaj to sobie podśpiewywaliśmy:

5 komentarzy:

  1. Danielu,
    Życzę wytrwałości w pisaniu BLOGA, będę czytał
    Pozdrawiam,
    Kamil

    OdpowiedzUsuń
  2. Zarówno ta piosenka, jak i "miła atmosfera" jeszcze nie raz doprowadzą Cię do szału ;) Ale tymczasem chciałam Cię pocieszyć, że jedzenie w Danii jest całkiem niezłe, tylko we Vraa jakby o tym zapomnieli.
    A ja czekam na zdjęcia koleżanek (sic!) i kolegów (trochę też).

    OdpowiedzUsuń
  3. Jedzenie jest smaczne... tylko tak trochę dietetycznie nie dopasowane. W dodatku najbardziej obfite są kolacje.

    OdpowiedzUsuń
  4. a byłam przekonana, że Hogwart jest zmyślony... :)

    czytałam, czytam i będę czytać :) i zalinkowałam u siebie :)

    OdpowiedzUsuń